poniedziałek, stycznia 04, 2021

Było minęło, czyli minimalistycznie o roku 2020

Nie chcę się tłumaczyć, bo i nie bardzo jest z czego. Tak jakoś zeszło mi półtorej roku na pogłębianiu szpagatu między życiem rodzinnym i zawodowym. Czytania było, owszem sporo, ale  głównie literatury fachowej, bo nie tylko rozpoczęłam, ale i nawet ukończyłam studia podyplomowe i wiedziona jakimś cudownym, a bliżej nie sprecyzowanym przeczuciem wyrobiłam tzw. kolejne już papiery. Same studia były zresztą bardzo ciekawe (Także bardzo polecam, jeżeli ktoś ma zbyt małą dawkę emocji dzieląc swoje dni między partnera, małe dzieci, pracę i jeszcze jakieś tam marginalne potrzeby osobiste z potrzebą snu na czele), chociaż jeszcze bardziej czasochłonne. Jasna sprawa -  na czymś musiało się odbić, a odbiło się na bq. Zawsze to lepiej, niż na własnej psychice, czy małżeństwie - o rodzicielstwie nawet nie wspominam, bo w zasadzie nie ma opcji, żeby w tym temacie czegoś nie spartolić. Czas pokaże, co wypomną mi własne dzieci i co będzie musiał prostować ich psychoterapeuta. 

Aż w końcu nastał rok 2020 i w zasadzie ten fakt przynajmniej na bq można by przemilczeć,  ale jako, że nawet w takich egzystencjalnie dramatycznych okresach zawsze są jeszcze książki, postanowiłam przypomnieć sobie o literackich aspektach mojego bytu na łamach ostatnich dwunastu miesięcy.

1. Dobre złego początki - Homo Deus

Właściwie ten rok już w przedbiegach czytelniczo rozpoczął się zupełnie inaczej niż miał. Od A. dostałam w świątecznym prezencie Diunę Franka Herberta z pięknymi ilustracjami Wojciecha Siudmaka. Niestety mimo szczerych chęci kolejny raz poległam i moja własna pięknie wydana Diuna do dziś zalega w zakamarkach sypialni, czyli ma już od ponad roku niezmiennie status: w czytaniu. Zupełnie nie potrafię wciągnąć się w ten świat, raczej mnie on przeraża, niż ciekawi. Za to początek roku zajęły mi rozmyślania nad przyszłością gatunku ludzkiego wg. Yuval Noah Harari´ego, czyli niegdyś już tutaj zapowiadany Homo Deus. Fascynujące, jak Harari w tak lekkim stylu pisze o niesamowicie dla nas ważkich sprawach. Jest to jednak nie do końca miła lektura, zwłaszcza w czasie krótkich i szarych dni zimowych. Nomen omen pełna jest dywagacji o ludzkiej przyszłości i gdybym wtedy czytając ją wiedziała, że nasza przyszłość już się na nas przyczaiła tuż tuż, prawdopodobnie odłożyłabym ją na tzw. potem. Ale ale - nie ma co uprzedzać faktów, bo póki co rok rozpoczął się zupełnie niewinnie, do tego rysuje się przede mną wizja mniejszych i większych urlopów (na tę okoliczność wyrobiłam sobie m.in. solidniejszą BahnCard), a nawet daleka, ale jakże miła perspektywa bycia na koncercie zespołu die Ärzte - choć to dopiero w listopadzie, więc w całkiem stabilnym stanie psychicznym brnę przez wizje Harari´ego. Dobrze by było, gdyby każdy dorosły człowiek Homo Deusa przeczytał. Także, jeśli brakuje komuś pomysłu na prezent, ta książka zdaje się być rozwiązaniem uniwersalnym.

2. Czytanie z przyzwoitości - Trzy życzenia*

Jasnym było, że nadwyrężoną lekturą Homo Deus psychikę trzeba będzie czymś ukoić. Książkę Laury Karasek przeczytałam, bo również była prezentem, na szczęście objętościowo znacznie mniej pokaźnym od Diuny. Na tym kończy się przyzwoitość, bo książka pełna jest wyuzdanego seksu, choć przynaję, że nie mam porównania do literatury niejakiej Blanki Lipińskiej. Stwierdziłam, że Laura Karasek napisała Drei Wünsche chyba głównie dla własnej podniety. Musicie mi wierzyć, że dopiero po tym wnikliwym wniosku wpadłam na pomysł, żeby tę panią wygooglować i cóż... Niech będzie, że po prostu zżarła mnie zazdrość. Dość, że zamiast ukojenia nerwów zaczęłam zastanawiać się nad własną kobiecością...

*To moje robocze tłumaczenie tytułu Drei Wünsche, ponieważ książka z niewielką stratą dla rodzimego rynku wydawniczego nie została do tej pory przełożona na język polski.


3.  Coś poszło nie tak - Charlotte Roche

No bo jak inaczej wytłumaczyć, że po Karasek pokusiłam się na trzecią w kolejności wydawania książkę Charlotte Roche?! Brnąc w  Dziewczynę do wszystkiego zaczęłam się obawiać, że mam naprawdę jakiś przewlekły kryzys wieku średniego i próbuję to sobie rekompensować czytaniem takich właśnie wątpliwej jakości książek. Jeżeli chcecie przeczytać cokolwiek autorstwa Charlotte Roche, choćby z sympatii dla samej autorki, lub na przekór wojującej cnotliwości pewnych środowisk, to raczej sięgnijcie po Wilgotne miejsca, chociaż ostrzegam, przyjemnie nie będzie... Umówmy się, że Roche nie jest literacką perełką, zresztą ona sama raczej by się z wieprzami solidaryzowała. Ale jest to książka odważna i rozprawiająca się jednorazowo z kilkoma tematami tabu w sferze seksualności i dojrzewania. Jednak o ile pierwsza książka Charlotte Roche była fenomenem, o tyle dwie kolejnie niewiele już (zgorszenia) wniosły na literackie salony. Na szczęście Dziewczynę do wszystkiego kupiłam na wyprzedaży prawie za bezcen, więc aż tak mnie ta strata nie bolała, a poza tym akurat wtedy stałam bardzo mocno nogami w rzeczywistości, zarabiając dla odmiany przyzwoite pieniądze i czytając podczas przerw obiadowych w całkiem fajnej alternatywnej restauracji. Dlatego i tę lekturę przetrwałam bez poważniejszego uszczerbku. 

4. Knife Jo Nesbø - no i się zaczęło...

Czasem rzeczywiście coś mnie najdzie i czytam kryminały, potem najczęściej żałuję, ale każdy ma swoje chwile słabości, Tym razem plan był tak prosty, że aż banalny. Jadąc na długo wyczekiwany wyjazd służbowy do Norwegii zabieram ze sobą Knife (Nóż), czyli w połowie marca 2020 najnowszą i oczywiście bestsellerową książkę Jo Nesbø. Czytam po angielsku w ramach przygotowania się do tygodnia funkcjonowania w tym języku - żeby nie było - w tym celu chodziłam też przez ostatnie miesiące na angielskie konwersacje. Program napięty, więc nie ma szans, żeby podążyć po Oslo śladami Harry´ego Hole , zresztą, na dobrą sprawę aż tak mi nie zależy. Ważne, że mam zajęcie na czas podróży i wstępnie jakiś temat na small talk. Sam Nesbø fascynuje mnie poniekąd o wiele bardziej, niż jego twórczość. Temu facetowi udaje się najwyraźniej wszystko, za co się weźmie, czy to gra w piłkę nożną, czy śpiew, a nawet analityka finansowa. Jak już zaczął pisać, to oczywiście bestsellery. O takich ludziach mówi się skazani na sukces. A tymczasem pobyt w Oslo serwuje mi mój własny thriller, co prawda do czasu bez truposza, za to z koleżanką z pracy do szycia. (Do dziś nie mogę uwierzyć, że byłam w stanie sama ją opatrzeć, zanim pojechałyśmy do szpitala.) A potem okazało się, że moje językowe przygotowania były zupełnie nietrafione i zamiast konferencji, workshopów i takich tam, były outbreaks, pandemics i epidemics. Początkowo po prostu stwierdziłam, że skoro nie mam absolutnie nic do roboty, a jestem w stolicy Norwegii, w takim razie jednak poszwendam się w miejscach, w których bywał także komisarz Hole. I tak trafiłam do pięknej dzielnicy Holmekollen, wspiąwszy się aż na sam jej szczyt, czyli skocznię narciarską, która jest zresztą symbolem Holmenkollen, co od czasów świetności Małysza poniekąd każdy Polak wie... Zjadłam bardzo dobry obiad na Sofies gate, zeszłam południowe wybrzeże Oslo od Akerbrygge przez Akerhus aż po imponujący budynek opery. Z tej sielanki pozostało mi kilka zdjęć











Jednak z każdym nowym dniem mój pobyt w Norwegii stawał się znacznie bardziej frapujący od kryminału Nesbø... To innego rodzaju wspomnienia z tego czasu uwiecznione w kalendarium Wikipedii:

10 March, the number of confirmed cases in Norway had spiked to 400
12 March Norway reported its first death, a national lockdown was announced (jest i trup...)
13 March, Norway introduced a ban on visits to Norway through Oslo airport
14 March, the second and third deaths caused by COVID-19 were reported. Foreign people are dismissed
    and sent home as soon as possible and put in quarantine until then.
16 March this was extended to all borders of Norway and Nordic non-Norwegian citizens

Wtedy po raz pierwszy usłyszałam słowo kwarantanna, a w zasadzie quarantine i niestety miało ono bezpośredni związek z osobami takimi jak ja, czyli znajdującymi się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu. Rozumiecie chyba sami, że lektury Knife nie wspominam ze szczególnym sentymentem...

5. Margaret Atwood czyli moja alternatywa dla Alberta Camus

O tym, co przyniosła ze sobą wiosna roku 2020 nie mam zamiaru się rozpisywać, zdaje się, że każdy z nas ma jeszcze w pamięci czas (pierwszego) międzynarodowego, o ile nie globalnego lockdownu. Mnie fascynuje, jak ta sytuacja niesamowicie szybko i trwale odbiła się na naszym języku nowym słownictwem, czy samym sposobem komunikacji, kiedy bycie pozytywnym stało się niedwuznacznie negatywne, chatoetat nową formą pracy i wszyscy nagle douczyli się terminologii epidemiologicznej, żeby wymienić się grzecznościowymi formułkami podczas niezwykle rzadkich spotkań towarzyskich.  Taki smalltalk a la Chistian Drosten... Równie, a może zgoła bardziej fascynującym zjawiskiem były czytelnicze upodobania w tych czasach. Nagle swój wielki comeback  - nomen omen post mortem... - świętował Alberta Camus, na listy bestsellerów ponownie wspięła się Miłość w czasach zarazy Marqueza... Ciekawe, że ludzie nie wolą oderwać się od tego wirusowego totalitaryzmu, zagłębiając w zupełnie beztroską lekturę, przykładowo dajmy na to... bo ja wiem... Pana Tadeusza, albo choćby i czegoś autorstwa Olgi Tokarczuk. tak z czystej przyzwoitości, skoro już dostała tego Nobla. Tak sobie myślałam czytając świeżusieńkie jeszcze Testamenty Margaret Atwood - także Noblistki - będące kontynuacją Opowieści podręcznej, o której na bq możecie poczytać tutaj. Testamenty okazały się zatem moją własną dystopią i czytając ją uświadomiłam sobie przewrotność ludzkiego rozumowania: Konfrontacja z choć nierealną, ale jadnak o wiele gorszą rzeczywistością pozwala znieść tę własną, co prawda jak najbardziej realną i niewątpliwie deprymującą, ale jednak o wiele bardziej znośną sytuację. Znośność sytuacji polega w dużej mierze na fakcie, że wszyscy inni mają tak samo. U Margaret Atwood właśnie istnienie alternatywnej rzeczywistości unaocznia potworność reżymu. Bo tam nadal jest jeszcze inny świat, ten normalny, cywilizowany, w którym każda kobieta posiada teoretycznie wszelkie prawa i możliwości do szczęścia i samorozwoju, do decydowania o swoim losie. Nic dziwnego, że bohaterki Atwood za wszelką cenę dążą, aby sie do tego świata przedostać. Testamenty nie są już tak porażające i bolesne, jak dekady temu Opowieść podręcznej, ale są ciekawym post scriptum - tak chcę przynajmniej o tej książce z sympatii do jej autorki myśleć, wierząc, że ne powstała jedynie na potrzeby Netflixa, więc ostatecznie jako dość pokaźny zadatek do emerytury starszej pani. Nowa jest perspektywa ciotki, a także dziewczyny z zewnątrz. Kobiety nie są już tylko ofiarami Gilead, zresztą Atwood stara się bardziej wyważyć pierwiastki dobra i zła. Kto ma na koncie Dżumę, może w czasach zarazy spokojnie sięgnąć po książki Atwood o kobietach podręcznych i przekonać się, że zawsze może być o wiele gorzej.

6. Relatywizm normalności, czyli Nie ma Mariusza Szczygła

Pomyślałam, że trudno o lepszą lekturę w czasie, kiedy nagle nie ma najzwyklejszych rzeczy, jak papier toaletowy,  drożdże, makaron, czy koncentrat pomidorowy... W rzeczywistości były to tylko niewielkie upierdliwe doraźne braki. Dużo gorzej rzecz miała się z tymi, których nie rozwiązuje ani produkcja, ani logistyka, ani moc twardej waluty. Nie ma kontaktu za rodziną, bo jest za górami, za granicami i za dwoma kwarantannami, nie ma przyjacielskiego uścisku, spontanicznego wieczoru w barze, nie ma beztroskiej podróży, kaszlnięcia bez strachu, imprezy do rana, brunchu w mieście, nie ma pracy offline, programu dla dzieci, programu bez dzieci... I nie ma już setek tysięcy ludzi, których pochłonęły ostatnie miesiące. Mariusz Szczygieł napisał Nie ma co prawda jeszcze przed rozpoczęciem pandemii, jednak dla mnie to właśnie ta książka stała się jej symbolem. Brak. Wszystkim nam czegoś w tym roku brakowało, ale jest ten jeden rodzaj pustki, której nic nie jest w stanie wypełnić i zrekompensować, a mianowicie ważnego w naszym życiu człowieka, który odszedł w niebyt. Nie ma to bodaj najbardziej sentymentalna i poetycka książka Szczygła, jaką do tej pory przeczytałam. Autor nie tylko pięknie wspomina w niej tych, którzy odeszli, a wcześniej byli dla niego ważni, ale tym samym przywraca ich do życia - taką moc ma właśnie literatura, a Szczygieł jest jej w pełni świadom. 

7. Bonjour tristesse, czyli czas mija, a końca nie widać

Książka Françoise Sagan  od dawna była na mojej liście tak zwanej klasyki literatury do przeczytania i tym razem udało się. Łatwo nie było, bo zajmowały mnie przede wszystkim setki stron książek o magicznych cukierniach, zaczarowanych restauracjach, czarownicach, wszelakich gadających zwierzętach i młodocianych detektywach (to tak z grubsza) - czyli intensywne czytanie na głos własnym dzieciom. W tym czasie robiłam Małej Mi i Bobkowi za szkołę, przedszkole, basen, salę gimnastyczną, muzeum, kino, telewizję i sama nie wiem, za co jeszcze. W zasadzie to wśród moich lektur podsumowujących rok 2020 powinny znaleźć się głównie te dla dzieci, które czytałam hurtowo z mniejszym lub większym entuzjazmem. Bonjour tristesse była cudownie niezobowiązującą i nieco zblazowaną odskocznią od świata literatury dziecięcej. Zresztą sama bohaterka tej książki bawi się niczym wyrośnięte dziecko życiem własnym i innych. Dopiero nieszczęście, które przez nieopatrzność udaje jej się sprowokować, wywołuje w niej lekki smutek, jakby preludium do wejścia w wiek dojrzały, pełen poczucia odpowiedzialności. Ale póki co jest zabawa w życie, a w moim życiu jest aktualnie zabawa z dziećmi. 

8. Pełnia lata, czyli Dom duchów Isabel Allende

Udało się i naprawdę opuszczamy nasze cztery ściany. Jesteśmy na urlopie, chociaż to nie urlop, a najprawdziwsze wakacje - wioski, biwak pod namiotem, jaskinie, lasy, wędrówka z alpakami, ognisko, jazda konna i jezioro... A do tego to wakacje z duchami... Isabel Allende. Od dawien dawna zasadzałam się na tą książkę, a ona czekała cierpliwie, aż wypełni się nasz wspólny czas. Znalazłyśmy się nawzajem w pewnym starym i przytulnym wiejskim domu pełnym historii i wszelakich rupieci. Zaczynam czytać i już nie mogę się oderwać. Klasyka realizmu fantastycznego, do tego naznaczona kobiecą wrażliwością - balsam na duszę  kogoś. kto na półmetku roku 2020 chce po prostu zapomnieć.  Zastanawia mnie pierwiastek kobiecy tej opowieści - z jednej strony dominujący i trwały przez kolejne pokolenia, z drugiej jednak ostatecznie zawsze ciemiężony przez męską fizyczność, siłę i jej gwałtowność. Czy kiedyś to się zmieni? A może raczej musi zostać zmienione?

9. Uciec -Włodzimierz Nowak

Lubię styl i tematykę pogranicza reportaży Nowaka - czytając te teksty nierzadko zamyślam się nad historią własnej rodziny, która już od pokoleń nie mieści się w państwowych granicach, oscyluje między językiem ojczystym a Muttersprache i nie chce sprowadzać kwestii tożsamości do sygnatury w paszporcie. Bo kim w takim razie jest moja Babcia, która już jako dziecko mówiła w trzech językach, w swoim dorobku posiada dokumenty niemieckie, polskie a nawet reichsdeutsche, ukończyła szkołę aptekarską imienia Adolfa Hitlera, aby krótko potem produkować amunicję w pewnej austriackiej fabryce, a potem jeszcze kilkakrotnie zaczynać życiorys od nowa w PRL, NRD, czy w III RP. Czy ktoś z podobnym CV jest w ogóle w stanie zredukować swoją tożsamość do poziomu jednego obywatelstwa i jednego języka? Pytam właściwie retorycznie, bo naiwnie wierzę, że w dzisiejszych czasach globalizmu redukować nie powinien i nie musi, jednak taka złożona tożsamość okazuje się największym problemem dla osób trzecich. Takich, które zawsze wypomną jakiegoś dziadka w Wehrmachcie. Nawet dla pisarza Nowaka, który bądź co bądź z takimi hybrydami często miał już do czynienia, nie zawsze jest z tymi historiami po drodze. W książce Niemiec. Wszystkie ucieczki Zygfryda przyznaje sam: Utknąłem. Nie chce mi się tego pisać. Nie umiem. Koniec. Ale pisze dalej, demontuje i składa w całość losy polskiego Niemca, potem już niemieckiego Polaka, antybohatera uciekiniera i donosiciela, noszącego imię bodaj najważniejszego bohatera mitologii germańskiej, czyli walecznego Siegfrieda z Pieśni o Nibelungach. Imię, rzecz jasna, nosi spolszczone, więc Zygfryd - podobnie jak moja babcia po wojnie i przesunięciu granic została Trudzią. Spędzając w dzieciństwie kolejne wakacje w romantycznej Nadrenii ukochałam sobie historię zatargu Brunhildy z Krymhildą, skąpanego w smoczej krwi Siegfrieda i niecnego,  acz wiernego Hagena, nieświadoma, że i moja tożsamość najpóźniej od tego czasu nigdy już nie będzie wierna jednemu państwu, narodowi czy językowi. Chcę dla siebie i bliskich prawa do bycia inter- i trans-. Być sobą znaczy być ciągle gdzieś między. 

Czytam Nowaka i myślę, jaka to ironia, że właśnie coś tak globalnego jak pandemia wtłacza nas znów w geopolityczne granice.

10. Powrócić - Saša Stanišić Herkunft

Ta lektura to ciąg dalszy tożsamościowych ambiwalencji, tym razem nieskończone chciane i nie powroty do początków własnego jestestwa - klątwy metryki urodzenia. Głupio to urządzone. ale sam fakt przyjścia na świat, na który nie mamy najmniejszego bodaj wpływu definiuje całe nasze życie i nie ma od tego stempla ucieczki. Stanišić urodził się w obecnie już nie istniejącej Jugosławii, uciekł z rodziną przed wojną i znalazł się jako dziecko w Niemczech. Był wtedy na tyle młody, aby nowy język stał się jego językiem, a nowy kraj jego krajem, na tyle świadomy, by czuć się innym i mieć z tego powodu kompleksy. Kto doświadczył, ten potwierdzi - wystarczy jeden zdradziecki znak diakrytyczny w nazwisku, lub najmniejszy choćby ślad akcentu w jakkolwiek elokwentnej wypowiedzi, coś intrygującego w wyglądzie zewnętrznym, by padło pytanie: Skąd jesteś? Choćby nawet nie chodziło o twoją własną biografię, a tę twoich rodziców czy nawet dziadków. To skąd ciekawi zawsze bardziej niż dokąd i do czego zmierzasz. Herkunft (pochodzenie) to z jednej strony bardzo osobista, wręcz autobiograficzna historia młodego niemieckojęzycznego pisarza odnoszącego w swojej nowej ojczyźnie znaczne sukcesy, a jednak pełna dystansu do własnych doświadczeń. Stanišić jest zbyt niemiecki, aby poczuć się jak u siebie wśród wyszegradzkich Bośniaków, zbyt obcy ze swoim bałkańskim wąsem i nazwiskiem, by uniknąć pytań o pochodzenie.  Kiedy młodocianego Sašę wyjątkowo zapytali, dokąd zmierza, odpowiedział: Będę pisarzem

Słowa dotrzymał.

11. Z nadzieją bywa różnie - autorzy zebrani

Cel szyczytny, lista współtwórców nie tylko pokaźna ale i znamienita - produkt wydawniczy literatury w czasach koronawirusa. Takie akcje sprawdzały się w wydaniu audio już niejednokrotnie i w Polsce i na świecie. Jeden chwytający za serce i kieszeń tekst piosenki, cała gama głosów popularnych wykonawców, wyjątkowo prosty w formie i przekazie teledysk i gotowe. Z literaturą sytuacja ma się jednak inaczej, każdy z zaproszonych do współpracy autorów udostępnił do druku jakiś swój tekst, czasem wygrzebany z szuflady, czasem specjalnie na tę okoliczność popełniony i ostatecznie całość trzyma się kupy w zasadzie tylko dzięki okładce. Tytuł Nadzieja też jakby na wyrost, zdaje się, że niepotrzebnie wymusił na poniektórych twórcach sztampowe tematy i naiwne pointy. Nie wiem, czy ideą tej książki było pokrzepienie serc, zbałamucenie umysłów czy po prostu akcja charytatywna. Zaszczytne miejsce pierwsze w spisie treści przypadło rzecz jasna naszej najświeższej Noblistce. W czołówce znaleźli się także Myśliwski, Stasiuk i Krall - w końcu nawet Nadzieję trzeba jakoś sprzedać, zaś prawa marketingu funkcjonują niezmiennie nawet w czasach zarazy. Na szczęście i w tym przypadku sprawdza się powiedzenie, że nadzieja umiera zawsze ostatnia. Jest z tym tomem trochę jak z lockdownem iw ogóle z całym rokiem 2020 - trzeba uzbroić się w cierpliwość, bo rzeczywiście mniej-więcej na półmetku tej mozolnej przeprawy zaczyna robić się wreszcie ciekawie. W końcu i czytelnikowi przypada w udziale konkretny bonus, oprócz rzecz jasna świadomości spełnienia dobrego uczynku przez sam fakt nabycia książki - radość z czytania - pierdoła doprawdy, więc z perspektywy pisarza pewno łatwo o niej zapomnieć. 

Moi faworyci w kolejności czytania: Aleksandra Zielińska, Joanna Gierak-Onoszko, Andrzej Muszyński, Juliusz Strachota, Ilona Wiśniewska, Grzegorz Uzdański, Mikołaj Grynberg, Waldemar Bawołek, Paweł Sajewicz i Grzegorz Bogdan.


12. Co jeszcze... - Juli Zeh

Corpus delicti swojego czasu nie dawał mi spać - literacki odpowiednik Black mirror, czyli niewygodne dywagacje na temat, czy postęp cywilizacyjny ułatwia nam życie, czy ostatecznie czyni je nieznośnym. Najgorsze, że to wcale nie przypomina gatunku sci-fi, raczej zaraz się wydarzy, a my już nie jesteśmy w stanie zatrzymać maszyny, będąc jednym z jej milionów trybików. Neujahr jest perfidny, przyczaja się pod postacią egzotycznego urlopu, rodzinnej sielanki i rozkłada te obrazy na piksele, które aktywują zupełnie inne, dawno wyparte przebłyski wspomnień. Traumy z dzieciństwa cały czas są z nami. 

Juli Zeh nie jest co prawda nachalna, ale wyprasza swoich czytelników ze strefy komfortu psychicznego. Swoją drogą strefy komfortu w tym roku generalnie jakby mniej było... Dość wyraźnie widać to po moich spisanych tutaj lekturach. Istnieje jednak różnica między pamięcią i pamiętliwością, zatem kończę bez większego żalu. Było - minęło: Żegnaj roku 2020!













czwartek, czerwca 06, 2019

Na marginesie

Nowoczesna lingwistyka uważa pisanie, bądź mówienie, czyli tworzenie szeroko rozumianego tekstu za aktywność: działanie i proces twórczy (doing by saying/writting) przynajmniej tak samo wartościowy, jak sport czy praca. Jeszcze większą moc stwórczą ma w tym ujęciu czytanie. Tekst w ujęciu lingwistycznym jest bowiem sumą tego, jak został nadany oraz odebrany i przyjęty, a nie jakąś wielkością absolutną samą w sobie. I rozumując tym tokiem, rzeczywiście, nie tylko lektura formuje odbiorcę, ale to przede wszystkim każdy jeden czytelnik stwarza przeczytane przez siebie książki, robiąc z nich bestsellery, stracając w niepamięć, najczęściej jednak wypracowując coś pomiędzy. A w takim razie przez większość swojego życia popadam w stany schizofreniczne - czytając bez przerwy i nie przykładając się w większości wypadków do tworzenia tego wspólnego produktu końcowego w zamyśle opartego na interakcji. Z wygody, z lenistwa, z braku czasu, albo z jego nadmiaru, z twórczej flauty i niezbyt krewkiej inicjatywy. 

A przecież, gdyby chodziło tylko o to, by poświęcić po jednym poście każdemu przeczytanemu tytułowi, bq nie odstawałby frekwencją wpisów od najpopularniejszych blogów modowo-lifestylowych koleżanek (niezupełnie) po fachu.
Nie bez powodu to w bibliotekach, jak w żadnym innym miejscu potrafię znaleźć wewnętrzny spokój, skupić się na nauce, pracy, lekturze. Rozglądam się i co widzę? Trochę jak współczesne kulisy Imienia róży. Jestem pewna, że Umberto Eco nie miałby mi tego porównania za złe.


Prawda, że ten ład i minimalistyczna forma w służbie treści działają uspokajająco? 


Za dnia czytam na głos tuzinami literaturę dziecięcą, czasem nawet taką całkiem już pokaźną, w której obrazki maksymalnie co trzecia strona (ostatnio króluje Mira Lobe), lub jeszcze taką, gdzie tekst uzupełnia misterne ilustracje (oczywiście, my też nie możemy obejść się bez Gruffalo i wielu innych książek Julii Donaldson). Za to nocami, każdej jednej z osobna w przypływie heroicznego odruchu łapię za lektury własne, choć często bywa, że kończy się ten zapał już na pierwszej stronie. Jednak w jakkolwiek wypchanym plecaku - czyniącym ze mnie wiecznego dromadera, zawsze znajdzie się miejsce na książkę, po którą sięgam w środkach komunikacji miejskiej, w sklepowej kolejce, podczas szybkiej śniadanio-obiado-kolacji. Tak jest: bezczelnie plamię książki - nigdy pożyczone - jedzeniem, z premedytacją zaginam w nich ośle uszy, żeby o czymś tam sobie móc potem przypomnieć i zanim ostatecznie trafią na półkę, mają wyrobioną całkiem pokaźną kilometrówkę. Zgadzam się z lingwistami, że w każdej z nich jest mnie po trochu. Może dlatego z tymi ważnymi nigdy nie potrafię się rozstać, nawet podczas najbardziej uciążliwych przeprowadzek, nawet jeśli zostały dość nieopatrznie pożyczone na wieczne nieoddanie, I tak jestem nadal myślami z moją Księgą ojców Miklósa Vámosa u pewnego nauczyciela uniwersyteckiego w Budapeszcie, a jednocześnie z Białym królem (nadal, nie wiedzieć dlaczego, nie przetłumaczona zresztą na język polski książka) György´ego Dragomana w Bambergu... A jeszcze siedzi mnie trochę i w Toruniu i w Getyndze i kto wie, na jakich jeszcze prowincjach. Choć, być może to tylko zwykła pamiętliwość bibliofila-materialisty i nie ma się czego więcej doszukiwać. A jednak są te pożyczone i nie oddane książki niczym luka w życiorysie, bo prawdę mówiąc, moja biblioteka domowa więcej i szczerzej mówi o mnie, niż najbardziej skrupulatnie skomponowane tabelaryczne cv. Czasem trudno się w tym połapać, ale gdyby tak odkryć klucz...


Napędza mnie nieustające poczucie niedoczytania. Bo chyba już nigdy nie nadążę za Noblistami. I chyba już zawsze nadrabiać będę zaległości z lektur obowiązkowych tzw. kanonu, skoro nawet nie wiadomo w którym miejscu zacząć, a co dopiero skończyć. Dopiero w zeszłym roku doczytałam Die Dreigroschenoper Berta Brechta, ponieważ przez całe lata o niebo bardziej fascynowała  mnie dramaturgia permutacji jego nieoficjalnego konkurenta: Maxa Frischa (tego od Homo Faber, Biografie Ein Spiel, Biedermann und die Brandstifter, Mein Name sei Gantenbein) - same fascynujące lektury i najlepsza pożywka do rozmyślania nad tym, ile przypadku, a ile przeznaczenia składa się na ludzki los, choć może wcale nie są to przeciwstawne sobie pojęcia... Książki Frischa polecam wszystkim domorosłym egzystencjalistom, ale wracając do Brechta i jego opery wartej trzy grosze: Przeczytałam nawet nie dlatego, że zna ją teoretycznie każdy niemiecki szkolniak, ale tak się złożyło, że T. zaprosił mnie na prapremierę ekranizacji tego dramatu. (T. pracował zresztą nad udźwiękowieniem całego projektu i strasznie jestem z niego dumna). I tym sposobem ja, modelowy ignorant dużego i mniejszego ekranu  pewnego ciepłego letniego wieczoru anno 2018 przemykam byle szybciej po (naprawdę) czerwonym dywanie z kieliszkiem prosecco dla dodania sobie animuszu na miejsce dla vip´ów - a jakże - i nieświadoma sytuacji wdaję się w small talk z Joachimem Królem (Jak to, NIE ZNASZ??- przecież to był jeden z najlepszych komisarzy Tatortu! - uświadamia mnie po fakcie K.), na afterparty dla specjalnie zaproszonych gości wymieniam handshake z reżyserem Joachimem Langiem, po kolejnym drinku jestem na "ty" z Meike Droste, a kiedy pada pytanie: co mam wspólnego z filmem, wzruszam ramionami, przyznając szczerze, że nic a nic, za to czytam  książki i nagle staję się - o ironio! - ekspertem od Brechta odpowiadając na pytania, czy on sam byłby z takiej ekranizacji zadowolony. Zgodnie z sumieniem i poziomem alkoholu we krwi odpowiadam prostolinijnie, aczkolwiek nadal poprawną niemczyzną, że: tak, jak najbardziej! W końcu cały film jest jednym opulentnym i misternie poskładanym w całość cytatem z BB. Następnego dnia wtórują mi najpoczytniejsze prasowe tytuły. Uff... Kiedy muzyka orkiestry SWR już wybrzmiała i gasną światła, oddycham z ulgą - teraz  mogę zaszyć się bezpiecznie w kinowym fotelu i odwlec jakąś nieuchronną niczym fatum - co na to powiedziałby Max Frisch? - salonową gafę.

Czerwony dywan a na nim od lewej: Lars Eidinger, Prof. Carl Bergengruen, Robert Stadlober,
 Britta Hammelstein, Claudia Michelsen, Meike Droste, Joachim Król, Joachim A. Lang.
Zdjęcie: Uwe Rosentreter (mfg.de)


Niestety na prapremierze filmu zabrakło Tobiasa Moretti´ego, a to właśnie dla stworzonego przez niego
Mackie´go Messera poszłabym sama w ogień. I tylko pomyśleć, że wcześniej zupełnie nie rozumiałam Polly Peachum...




Mimo wszystko naprawdę cieszę się, że dzięki T. jestem tutaj i delektuję się filmem, do którego kluczem są książki Brechta. Kiedy na ekranie pojawiają się dodatkowo kulisy mojej biblioteki, jestem już zupełnie u siebie...









A kiedy nie jestem u siebie, to i tak z książką, bo nawet moje podróże mają literacki podtekst. W Porto podążałam tropem kolebki inspiracji w głowie pewnej ubogiej lektorki języka angielskiego, znanej powszechnie jako J.K. Rowling. Niepoprawnie barokowy wystrój księgarni Livraria Lillo to rzeczywiście istne kulisy Hogwartu (i nie myślcie sobie wcale, że jest to najbardziej imponująca księgarnia, w której zdarzyło mi się kupić książkę!)










Fakt, że od lektury Harry´ego Pottera w moim przypadku minęło już dobrych naście lat, ale przecież wcale nie tak dawno stawałam w obronie tytułu Harry Potter i przeklęte dziecko, którą to książką Rowling rzekomo rozczarowała rzesze swoich fanów. Logiczne, w końcu relacje cudownego dziecka z jego nieżyjącymi rodzicami są o wiele łatwiejsze niż codzienne i wieloletnie miotanie się między rodzicielskim autorytetem, dojrzewającą osobowością potomstwa i nieprzystającą nijak do siebie gospodarką hormonalną całej trójki. Albus, czyli tytułowe przeklęte dziecko, to taki wielki czarodziej Harry z krwi i kości. I - trawestując samą autorkę - można powiedzieć, że dzięki tym wadom jest jeszcze większy, a przede wszystkim o niebo bardziej przypomina mi moje własne niedoskonałe rodzicielstwo.

Ale przecież miało być o podróżach. 
Kto zatem potrafi jechać dziś do Barcelony niepomny książek Carlosa Ruiza Zafóna? Kto nie  dopuścił do siebie choćby i jednej myśli o odszukaniu w gotyckich zakamarkach Barri wejścia do Cmentarza Zapomnianych Książek?...  Ja w każdym razie nie potrafię inaczej. Teraz wreszcie wypada się przyznać, że poza Cieniem wiatru na czytelniczym koncie mam jeszcze Grę Anioła, Marinę, Księcia Mgły, Więźnia nieba i zupełnie niedawno Labirynt duchów. Naprawdę, żeby sytuacja była jasna, czytałam też książki Remigiusza Mroza i Orbitowskiego i Cherezińskiej (choć to raczej jednak na herezję zakrawało...). Ale to tak na marginesie i w przerwach, bo od zawsze wierna jestem przede wszystkim literaturze reportażu, więc ostatnio Małgorzata Szejnert, Justyna Kopińska i  znowu Włodzimierz Nowak, aż Żal - także ten Hanny Krall - że czasu i umysłu nie starcza, żeby  ogarnąć jeszcze więcej. I od zawsze pociągały mnie dywagacje na temat tożsamości i jej umocowania w czasoprzestrzeni, stąd wzięła się ostatnio niemała sympatia do opowiadań Marioli Kruszewskiej Czereśnie będą dziczeć.





Teraz, jak i kiedyś pociągają mnie literackie peryferie i społeczne wyoutowania, stąd namiętnie dryfuję po lekturach Charlesa Bukowskiego, żeby zaledwie kilka dni później karnie powrócić do wielkich mistrzów, którym taki Bukowski vel Chinaski przynajmniej na łamach swoich książek nieraz podbił oko (najchętniej jednak Hemingway´owi...) I tak cyklicznie wracam do Thomasa Manna. Jadę do niego (bo wcale nie do marcepanów) i miasta Lubeki, Tej samej, która miała dopiero co stojącemu u progu sławy pisarzowi za złe jego Buddenbrocków.  Stoję pod adresem Mengstraße 4 i mimo sympatii do tego hanzeatyckiego miasta doskonale rozumiem ucieczkę młodego Thomasa przed chłodem północnego klimatu, także tego społecznego do ciepłej Italii. A jednak Thomas Mann nie potrafił uciec przed sobą samym i północnym patrycjuszem był tak samo w Szwajcarii jak i na zachodnich wybrzeżach Pacyfiku.



Dom Buddenbrocków przy Mengsraße


--- stał się najwidoczniej kwintesencją pobytu w Lubece i inspiracją nawet dla  Małej Mi...



W luksusowej dzielnicy Los Angeles - takiej, do której Charles Bukowski w latach studenckich spędzonych w tym mieście nawet nosa nie wetknął, a potem, kiedy pozwoliłaby mu na to sława i kieszeń, nie zrobiłby tego z czystej pogardy, miał Thomas Mann swój kolejny już dom. Nomen omen właśnie w zeszłym roku udało się niemieckiemu państwu odkupić podupadłą już w swojej świetności willę (co było do tej pory nie tyle kwestią finansowej niemożności, ile dyplomatycznych rozdźwięków na linii Waszyngton - Berlin... ) I tak z pompą nowo otwarty Thomas-Mann-Haus służyć ma stypendystom wszelkich dyscyplin jako miejsce ich intelektualnego rozwoju.  Oby ich praca przebiegała w mniejszych mękach twórczych, niż ta imiennika samego przybytku! Amen. Pamiętacie jeszcze teorię tekstu według lingwistów? W pewnej gazecie bezdomnych, którą też czytuję, a dokładniej rzecz biorąc, w jej specjalnym wydaniu poświęconym literaturze* znalazłam zupełnie dla siebie niespodziewanie recenzję Czarodziejskiej góry. Myślę, że autor Mann mniej boleśnie odczułby jednak fangę Charlesa Bukowskiego, niż zapewnienie, że: 

...jeśli czytelnik nie nadąża za dywagacjami [Castorpa], może z powodzeniem przekartkować kilka stron i zająć się losami mniej skłonnych do rozmyślań pensjonariuszy Czarodziejskiej Góry, gdyż z punktu widzenia codzienności w sanatorium te intelektualne wynurzenia są bez znaczenia.

No cóż, drogi Thomasie, zrozum, że nie ma o co się zżymać, nawet Czarodziejska góra jest sumą tego, jak została odebrana. Przynajmniej ktoś ją jeszcze czyta, choćby i z pominięciem około jednej trzeciej objętości  - C´est la vie

Ale o tym wszystkim tylko tak na marginesie...





*Trott-war-Literaturausgabe (2017/2018, 24./25. rocznik)

poniedziałek, maja 20, 2019

Na dnie

To mogłoby być nawet śmieszne, gdyby nie było rzeczywiste: Kilka dni temu międzynarodowa ekspedycja Five Deep ustanowiła nowy rekord w najgłębszym nurkowaniu z człowiekiem na pokładzie podwodnej kapsuły. Rów Mariański, najgłębsze miejsce na naszej planecie. Początkowo była wielka ekscytacja, a okazało się, że to po prostu kolejne... dno. Tam zaś plastikowa siata. Ona pierwsza pobiła stary rekord, sorry guys! I właśnie w momencie, kiedy o tym przeczytałam, doceniłam ostatnią książkę Mai Lunde

Generalnie totalna nuda: koniec cywilizacji europejskiej w wersji banalnej - ani wojna, ani kolonializacja muzułmańska*, ani najazd obcej galaktyki. Po prostu szalenie niespektakularnie przestaje padać deszcz. I tak mijają tygodnie, miesiące i lata. Kto ma więcej wyobraźni, zostawia nasz piękny kontynent, zanim rozpocznie się masowa migracja, cała reszta szwenda sie po obozach czekając, nie wiadomo na co. Nuda i beznadzieja. I taki jest Błękit. Nie ma co czytać, naprawdę. To tak jak z podróżowaniem. Serio, nigdzie nie jedźcie, wasze śmieci i tak już tam są!






* To też już zresztą zostało napisane... przez największego cynika naszych czasów, który gardzi wszystkimi ludźmi, na czele ze sobą samym i być może dlatego jego książki są takie porażające. Patrz: Michel Houellebecq, czytaj: Uległość - o ile starczy Ci nerwów...

wtorek, kwietnia 30, 2019

Komiks!

Jestem - jak zwykle - nieco spóźniona, przynajmniej we własnej najbliższej czasoprzestrzeni.
A. lubił komiksy od zawsze. Mała Mi od drugiego roku życia a i Bobek od jakiegoś czasu zapamiętale wertuje Garfielda albo zeszyty z cyklu Calvin and Hobbes. Tymczasem ja dopiero teraz odkryłam własną komiksową Amerykę. Ale nic straconego, w końcu po każdym Kolumbie przychodzi czas na Vespucci´ego, a zatem zupełnie niezrażona zaległościami w temacie raźno zabrałam się do odkrywania nowych lądów literatury. Tak, mam na myśli naprawdę gatunek, który można spokojnie nazwać literackim. a konkretnie mowa o graphic novel* i to właśnie taki komiks szturmem zdobył moją kieszeń, a potem całą resztę...



Dziennik Anne Frank




Zaczęło się od naszych lokalnych dni książki dziecięcej i młodzieżowej, potem było kilka recenzji, a na końcu komentarze tzw. forumowiczów, których obiecuję sobie już od pewnego czasu nie czytać, w którym to mocnym postanowieniu nie udało mi się wytrwać nawet doby. Z jednej strony sceptycyzm, bo tragiczne losy rodziny Frank to nie materiał na komiks, z drugiej euforia, jakoby właśnie taki sposób ukazania istoty antysemityzmu prowadzącego ostatecznie do czystek etnicznych to odpowiednia lekcja historii dla najmłodszego pokolenia, które li i jedynie z braku miejsca w matczynym łonie nie rodzi się z tabletem w jednej i smartfonem w drugiej ręce.

Mnie po prostu przekonał efekt pracy obojga autorów. Ari Folman i David Polonsky genialnie zobrazowali, wręcz przywrócili Anne Frank do życia, oddając istotę jej zapisków - przemyślenia dojrzewającej inteligentnej dziewczynki, dorastającej kobiety obdarzonej niebywałym zmysłem obserwacyjnym, która jest - za przeproszeniem - tylko przy okazji Żydówką. Ten pięknie narysowany komiks jest olśnieniem, lekturą obowiązkową i to wcale nie w kontekście historycznym, nie tylko dla zmagających się z burzą własnych hormonów nastolatek, ale przede wszystkim dla ich matek. Tak dla przypomnienia, jak to było... Do mnie w każdym razie trafiło.
Jestem przekonana, że gdyby Anne Frank dane było dożyć lat dorosłych, stałaby się mądrą, świadomą swego ciała kobietą, być może nawet wzorem do naśladowania dla współczesnych feministek. Redukowanie jej niesamowicie bogatych przemyśleń do kwestii żydowskiej wydaje mi się mocno krzywdzące. I, aby postawić sprawę jasno, autorów Folmana i Polonsky´ego nie ma co posądzać o próbę przeinaczania historii, czy przywłaszczenia sobie historii rodziny Frank do własnych twórczych celi, jako że obaj mają korzenie żydowskie. Ari Folman urodził się w Izraelu jako potomek polskich Żydów ocalonych z Holocaustu. Do rodzinnej traumy dołożył swoją własną z czasu wojny libanońskiej, w której walczył jako izraelski żołnierz. Ktoś taki z pewnością nie chce negować historycznych faktów. Tym bardziej urzeka jego indywidualne, wręcz intymne potraktowanie zapisków małej Anne. David Polonsky i jego wybitne ilustracje dodały reszty. Sami się zresztą przekonajcie a tymczasem małe co nieco na zachętę:


Anne wypełniała sobie czas nudy w kryjówce marzeniami.





Dojrzewanie na pierwszym planie.





Anne i jej siostra oraz różnica ich charakterów...




Alphabet of Arrival
Alphabet des Ankommens. Comicreportagen über den Neuanfang in einem fremden Land. 



To kolejna moja odkrywcza lektura o której będzie mowa, połączenie komiksu i reportażu, wspólny projekt niemieckiej Bundeszentrale für politische Bildung (Centralny Urząd ds. Wiedzy Politycznej ) i Deutscher Comicverein e.V. (Niemiecki Związek Komiksu). Ten stylistycznie  i językowo prawdziwie eklektyczny tomik powstał jako rezultat dwutygodniowych warsztatów w Hamburgu, na których w tandemach pracowali dziennikarze wraz z rysownikami komiksów z całego świata. Myśl przewodnia: doświadczenie emigracji z indywidualnej perspektywy, nadanie liczbom i statystykom konkretnych twarzy, pokazania scen z dnia codziennego ludzi, którzy zdecydowali się na życie w obcym sobie kulturowo i językowo kraju. Tak sami autorzy piszą o swojej wspólnej pracy w About the project:


To put the human dimension of migration more in focus, the German Comics Association set up the project Alphabet of Arrival in spring 2017. The project aimed to deal explicitly with the various aspects of daily life: How long does the experience of political persecution affect one's psyche? Is it ever possible to leave the flavors and tastes of childhood in the past? How does one communicate with people whose language one isn't entirely adept at and whose behaviors and habits one isn't familiar with?

Pełna i nadal aktualizowana wersja projektu dostępna jest online. Na wydanie książkowe składa się 12 komiksowych reportaży w czterech językach. Moją ulubioną historią jest ta pod tytułem Chleb, sól i zwariowany ser (Brot, Salz und verrückter Käse) Muhammada Al Ajeel i Julii Kluge, być może dlatego, że sama przeżyłam bardzo podobną sytuację, kiedy ludzie z zupełnie odmiennych kręgów kulturowych zasiadają do wspólnego posiłku. Okazuje się wtedy, że nawet teoretycznie tak przyziemny i oczywisty akt, jakim jest przyjmowanie do siebie posiłku jest w gruncie rzeczy skomplikowaną formą socjalnego współistnienia i interakcji.
Mimo bardzo pozytywnego i konstruktywnego spojrzenia na temat migracji jest w niemal wszystkich historiach pewien wyczuwalny smutek, rezultat refleksji osamotnienia i bycia obcym w najbardziej nawet sprzymierzonym środowisku. I drugorzędną kwestią jest, czy jest to wyobcowanie w Heidelbergu czy w Haifie. 

Ostatecznie mówimy o Alfabecie przybycia a alfabet ma to do siebie, że składa się z wielu znaków, które w zależności od danego języka też mogą się od siebie różnić, a zatem sprawiać mniejsze lub większe trudności. Zatem długa droga od przybycia do poczucia się naprawdę u siebie. Dopóki sam alfabet nie będzie sprawiał nowoprzybyłym trudności, to właśnie forma komiksu zdaje się być wręcz idealnym medium do opowiedzenia ich historii.













* Z pomocą w kwestii komiksowej terminologii przyszła mi właśnie publikacja Alphabet of Arrival:

GRAPHIC NOVEL: a popular term since the 1980s applied to comic narratives often appearing in book form that are targeted at adults and address socially relevant topics (...). Without clear classification. the undisputed term exists alongside other umbrella terms such as "alternative comics" or "independent comics".

czwartek, lutego 14, 2019

Coś na wstrzymanie czyli czego można nauczyć się od wierzącego księdza i niemieckiego syrrealisty

Fajnie, że każdy z nas ma swoje zdanie. Na każdy temat, zawsze i wszędzie. Nawet jeśli w zasadzie nikogo ono nie interesuje. Złośliwa narośl systemu demokratycznego. Choć bardziej niż nowotwór, przypomina to faktycznie pewną przypadłość towarzyszącą rewolucjom żołądkowym, stąd pewnie nieprzypadkowo pojęcie shitstorm. W rzeczywistości najwyraźniej masowo luzują się nam mięśnie twarzy, tracimy kontrolę nad jej obniżaczami i dźwigaczami, ewentualnie dodatkowo występuje świerzbienie palców, próbujących często wbrew logice i podstawowym zasadom ortografii jakoś przełożyć na bity słowotok, dla którego brak ujścia w codzienności. Możliwości, żeby się uzewnętrznić jest aż nadto. Wirtualnych, przede wszystkim. I pokusa podzielenia świata i jego mieszkańców na:
blachary,
katoli,
pisiorów, 
patoli, 
pedałów, 
ciapatych, 
blondynki, 
słoiki, 
gimbusów, 
koszernych, 
babochłopów, 
dresiarzy (...) 


jest jednak zbyt wielka.

A gdyby tak ugryźć się w język, bądź w swój wewnętrzny enter, zanim bez większego sensu znów coś się skomentuje? Gdyby podarować sobie upolitycznianie każdego jednego zwrotu pogody, obrażanie, chamskie żarty, a zamiast tego poczytać, poszukać więcej informacji, naprawdę wyrobić sobie zdanie, a może i dwa. I  - uwaga, teraz naprawdę mnie poniesie!.. - gdyby tak wyłączyć opcję komentarzy pod internetowymi artykułami, bo w sumie co tu komentować, np. kiedy ktoś ginie. Jeśli ktoś ma zupełnie naturalną potrzebę podzielenia się ze światem swoimi osobistymi przekonaniami, niech pogada z rodziną, przyjaciółmi, studentami, czy kolegami w pracy. Tak klasycznie, zaczynając od sformułowania: Myślę, że... a potem jeszcze użyje jednego, bądź kilku argumentów na poparcie swojego toku rozumowania. Takiej struktury wypowiadania się na dowolny temat uczy się dzieci w szkołach podstawowych. Po lekcjach czegoś kompletnie innego uczy ich tymczasem życie. W realu nie liczą się ani forma, ani tym bardziej treść. Ewentualne filtry, które w normalnych warunkach  zapewniają kultura osobista i zwykła ludzka przyzwoitość, teraz zastępowane są przez cyfrowe algorytmy i po prostu trzeba je - ja p**ę - jakoś obejść.

Czasem też mnie korci, żeby napisać coś dosadnego, a jednocześnie żeby pokazać swoją oczywistą wyższość intelektualną ponad innymi komentującymi, których nawet nie znam. W końcu to mnie Mama jeszcze jako nastolatce dała do przeczytania Erystykę, czyli sztukę prowadzenia sporów Arthura Schopenhauera (A że potem edukacji dopełnił fakt znalezienia sie w szkole im. Tadeusza Kotarbińskiego, który to uczony traktat Schopenhauera rozpatrzył w szerszym kontekście, także z punktu widzenia etyki, to taki delikatny wybryk losu, które zdarzają mi się nagminnie.), więc znam chwyty, których używa się powszechnie zupełnie nieświadomie, a przede wszystkim bez świadomości ich błędnej logiki i wiarygodności. Kto nie ma ochoty na Schopenhauera, niech posłuży się artykułem w Wikipedii streszczającym metody dialektyczne Erystyki i dla sportu przeanalizuje kilka dowolnych komentarzy z forów internetowych. Gdyby Schopenhauer dożył czasów www, miałby niewyczerpane źródło inspiracji na zilustrowanie swoich tez, a tak okazał się po prostu wielkim wizjonerem.

A kogo również korci, żeby się udzielić w globalnym obrzucaniu się błotem (dzisiaj to nawet całkiem przystępna wizualizacja),  temu polecam dwie moje niedawne lektury:

#1. Życie na pełnej petardzie czyli wiara, polędwica i miłość. Ks. Jan Kaczkowski i Piotr Żyłka

Do lektury zainspirowała mnie W. i nasze rozmowy o zderzeniu wiary i rzeczywistości. Prawdziwa dyskusja o odmiennych perspektywach i doświadczeniach, taka, w której padają sensowne argumenty, mądre cytaty. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam o Janie Kaczkowskim, więc już niestety po śmierci tego wierzącego księdza, jak sam o sobie mawiał. Potem przeczytałam wywiad/rzekę z księdzem Kaczkowskim Piotra Żyłki. I wbrew obawom, że będze to lektura zdominowana przez tematykę choroby i umierania, co byłoby zresztą zupełnie oczywiste, skoro mówimy o kierowniku hospicjum chorującym prywatnie na guza mózgu... Tymczasem niespodzianka: jest to na wskroś pozytywne przesłanie osoby, która niegdy nie była bierna i wszystkie swoje decyzje podejmowała na wskroś świadomie. A jednocześnie ksiądz, czyli reprezentant bardzo konkretnej opcji: katolicyzm, celibat i te sprawy... Można od razu dać sobie spokój, ale dobrze jednak przeczytać, co Kaczkowski miał do powiedzenia. Piotr Żyłka cisnął go mocno, prowokował do opowiedzenia się za lub przeciw: liberalny ksiądz?Tradycjanolista otwarty na świat? Że jak? Co na to Kaczkowski? Mówił, żeby się nie spinać (nie znosił tzw. księżego żargonu), nabrać dystansu, także do samego siebie.

Powtórzę: w sprawach zasadniczych jedność, w drugorzędnych wolność, a nad wszystkim miłosierdzie.

Ksiądz Jan Kaczkowski. Fot. Damian Kramski /Wydawnictwo WAM



To jakby motto i spuścizna życia księdza Kaczkowskiego.
A kiedy i Kaczkowskiego kusiło, żeby komuś napyskować (przy czym nie zawsze udawało się powstrzymać i to także czyni go bardzo autentycznym), przypominał sobie:

Sam staram się stawiać sobie granice, stale przypominać, że nie znam się na wszystkim, że wszystko co mówię na tematy inne niż hospicjum i moja choroba, to tylko zwykłe impresje, które podlegają krytyce i mogą być kwestionowane.

 Można by parafrazą tej wypowiedzi  ozdobić sobie monitor komputera, albo lustro. Tak pro memoria. I naprawdę wcale nie trzeba być katolikiem, żeby w książce Życie na pełnej petardzie znaleźć życiową inspirację. 

#2. Tak samo, jak nie trzeba być Syryjczykiem, żeby zainteresować się książką Wladimira Kaminera Ausgerechnet Deutschland. Geschichten unserer neuen Nachbarn. (co w wolnym tłumaczeniu oznacza: Akurat Niemcy. Historie naszych nowych sąsiadów.)





Kaminer jest niemieckim autorem bestsellerów, albo raczej rosyjskim autorem niemieckich bestsellerów, czy może jednak Niemcem z zapleczem migracyjnym, a do tego po prostu autorem bestsellerów pisanych w języku niemieckim z perspektywy emi/imigranta. Jak widać, trudno go wepchnąć do jakiejś konkretnej szuflady. Myślę, że Wladimir Kaminer musi strasznie działać na nerwy po równo niemieckim i rosyjskim prawicowym homofobom, już nawet nie faktem bycia Rosjaninem świetnie odnajdującym się w niemieckiej rzeczywistości. Jednym z najpopularniejszych niemieckich (sic!) pisarzy, którego teksty chętnie wykorzystywane są - i tu się trzymajcie!- na kursach nauki języka niemieckiego. Nie, prawdopodobnie najbardziej wkurza ich to, że ten opiniotwórczy i powszechnie lubiany autor nie wykorzystuje swojej sławy do ostrej polemiki, nie zacietrzewia się, nie daje sprowokować do ... (patrz pierwszy akapit dzisiejszego posta), więc nijak nie można mu dowalić. Kaminer podobnie jak Kaczkowski, nie spina się, za to  robi to co lubi i robić potrafi naprawdę dobrze: głównie pisze, czasem prowadzi jako DJ gościnnie imprezy w klubach (w końcu jest wykształconym w Moskwie inżynierem dźwięku). Dzięki fali imigracji na kontynent europejski od 2015 roku Wladimir Kaminer znalazł źródło (jak dotąd niewyczerpane) inspiracji literackiej. I jego ostatnio wydana książka jest jej owocem. W luźnym, wręcz gawędziarskim stylu autor opisuje swoje najzupełniej szczere i prostolinijne zdziwienia nad nowymi mieszkańcami Niemiec, których w ramach skrótu myślowego nazywa po prostu Syryjczykami. W zasadzie ani nie krytykuje, ani nie moralizuje, ani nie próbuje za wszelką cenę zrozumieć, raczej otworzyć głowę na to co nowe, a wręcz obce. Cała książka to dość luźno połazone ze sobą historie imigrantów  z Afryki i Bliskiego Wschodu, czasem śmieszne, czasem surrealistyczne, albo wręcz syrrealistyczne, bo taki Terminus technicus stworzony został w jego lokalnym środowisku na potrzeby organizacji opieki nad nowymi sąsiadami. Poniżej tłumaczę dwie moje ulubione historie z książki Kaminera:

Kiedyś na kursie integracyjnym zapytałem moich [...] Syryjczyków, co kupili sobie na początku. Kartę SIM, kiełbasę,* odpowiadali. Kupiłem sobie gazetę, odrzekł Syryjczyk, który w swojej ojczyźnie studiował filozofię. Kiedy dostrzegał, że ludzie przypatrywali mu się z podejrzliwością, otwierał swoją solidną niemiecką gazetę. Chciał tym pokazać: Jestem Niemcem, jestem jednym z was! Całkiem dobrze sie to sprawdzało, ale po pewnym czasie  gazeta była tak stara i wytarta, że ludzie zaczynali dziwnie się gapić, jak tylko ją otwierał. Wtedy musiał ją wyrzucić. Obiecałem mu o tym napisać.

*Mowa oczywiście o legendarnej berlińskiej Curry-Wurst, która doczekała się własnej i to znacznej pozycji we współczesnej literaturze niemieckiej.


Drugą, o wiele bardziej kuriozalną sytuacją jest ta z wycieczki do podberlińskiego studia filmowego Babelsberg:


W czasie naszej wizyty Amerykanie kręcili w Babelsbergu akurat nowy odcinek Homeland'u, popularnego serialu amerykańskiego studia produkcyjnego Fox, opowiadał nam pirotechnik. Chodziło o dzielnych agentów CIA w walce przeciw terroryzmowi. W ostatnich odcinkach akcja toczyła się w Afganistanie i Pakistanie. teraz przyszła kolej na Syrię. A gdzie można nakręcić sceny z wojny w Syrii lepiej, niż w Poczdamie?
W pewnej enerdowskiej ruinie filmowano atak dronowy i bombardowanie. Ludność cywilna, która na polecenie reżysera głośno krzycząc wybiegała ze zbombardowanej enerdowskiej fabryki, miała zostać zagrana przez autentycznych syryjskich uchodźców, a takowych było w Berlinie bez liku. Statysta otrzymywał osiemdziesiąt euro za dzień zdjęciowy, do tego dwa razy dziennie ciepły posiłek, opowiadał mi pirotechnik.
Pomysł, żeby prawdziwi syryjscy uchodźcy odgrywali na terenie Niemiec w amerykańskim filmie swoją ucieczkę i wygnanie wydał mi się dość perwersyjny. W jakim dziwacznym świecie żyjemy właściwie?
- To jeszcze nic, odparł pirotechnik.- W rzeczywistości świat jest jeszcze dziwniejszy, niż jesteś to sobie w stanie wyobrazić. Okazało się bowiem, że wielu Syryjczyków odpadło w castingu, Amerykanom wydawali się zbyt mało arabscy, Amerykanie wzięli do scen masowych Albańczyków kosowskich, którzy okazali się lepszymi Syryjczykami.


Jakkolwiek brzmi to wręcz nieprawdopodobnie, i to nie zdołało Kaminera zaskoczyć, w końcu dysponuje on własną przeszłością imigrancką, w której również zdarzyło mu się robić za statystę na planie filmowym. Fakt, że mimo wszystko grał Rosjanina (z oblężenia stalingradzkiego).


Puenta: Pozory naprawdę bywają mylące, zwłaszcza kiedy sugerować się przekazami na mniejszym, czy większym ekranie. I to też warto sobie uświadomić, zanim zabierzemy się do komentowania czego-, a zwłaszcza kogokolwiek.
Właśnie za to świeże i pozbawione uprzedzeń spojrzenie na tematy społecznie łatwo zapalne, jak przykładowo nagła obecność w starej dobrej Europie Syryjczyków i ich anabioza (stan życia utajonego - zostało jeszcze z lekcji biologii...) albo pedofilia a kościół katolicki, cenię sobie głosy takich jak Kaczkowski czy Kaminer.
Ciekawość i otwartość na świat przemieszana ze zdrową dawką egoizmu, bo tak naprawdę we wszystkim trzeba zacząć od siebie samego. Także w zrozumieniu i zaakceptowaniu inności, czy też w szeroko pojętej integracji.

Prawdziwa integracja nie polega na tym, żeby każdego człowieka ustawić w równym szeregu, ale, by się codziennie rozwijać, poznawać nowe, obcemu patrzeć w oczy bez strachu i pytać: Ty, obcy, czego właściwie ode mnie chcesz? 
                                                                            Wladimir Kaminer 

Jest coś zdecydowanie wspólnego Kaczkowskiemu i Kaminerowi: zdrowe poczucie humoru,  właściwe ludziom inteligentnym z dystansem do siebie. Zresztą wiadomo, że pierwotnie błazen wcale nie błaznował, a dzisiejsze kabarety poza rozrywkową, spełniają funkcję społecznego, politycznego itd. sumienia. Coś w tym więc musi być. Poza tym są ewidentne przesłanki materialistyczne, żeby czasem sobie odpuścić: Jeśli mowa jest srebrem, milczenie złotem, to może powściągliwość w komentarzach jest na wagę platyny?